wtorek, 7 czerwca 2011

Jeden z osobników z naszej klasy, po moim stwierdzeniu, że jestem nieklasyfikowany z etyki (tak, da się mieć NKLa z etyki; tak wiem, jestem genialny :)), dwa razy mi zadawał pytanie: dlaczego nie chodzisz na religię? Znasz się na tym, miałbyś spokojnie szóstkę. Hmm...

Przez sześć lat podstawówki i kolejne dwa lata gimnazjum miałem z religii piątki. W klasach 4-6 byłem wręcz jednym z ulubieńców kochanej pani Anety, katechetki. Niesamowita kobieta - nikt tak jak ona nie potrafił pogodzić biblijnej wersji stworzenia człowieka z tym, że pochodzimy od małpy. Religia była też wtedy jednym z moich ulubionych przedmiotów. Nie było to często spotykane w naszych szkołach lelum polelum, wolne lekcje. Jednak w przeciwieństwie od innych uczniów mających piątki z religii, nie chodziłem do kościoła. Do spowiedzi byłem trzy razy - przed komunią (luz), przed "powtórką z komunii" (co było przeżyciem długo dla mnie niejasnym - nie wiedziałem o co księdzu chodzi*) oraz w czwartej klasie podstawówki (o której pamiętam tylko, że była). Rodzice brali w niedziele rano moje siostry do kościoła, ja se spałem (taki stan trwa do dziś). W wakacje, które spędzałem w babci, też nikt mnie nawet nie namawiał do chodzenia do kościoła. Tylko "miejscowi" dziadkowie zawsze trochę jęczeli, że tak nie wolno. 

W I klasie gimnazjum przeżyłem mały szok - okazało się, że lekcje religii to lekcje wolne. Katechetka coś tam robiła, ale nie wiele. W II klasie pojawił się nowy katecheta. Na pierwszej lekcji powiedział, że jest moralistą. Dwa (około) miesiące później powiedział koledze, który się roześmiał na lekcji, coś o "gównie wyciaptanym w betoniarce" (jego słowa). Hm... Hipokryzja? 

Był to czas, w którym coraz bardziej nie podobał mi się Kościół Katolicki. Przyjaciółka miała dziewczynę, ja się dowiedziałem, że transów to w Kościele raczej nie chcą. Moim ostatnim wielkim wyczynem na lekcji religii była dyskusja na lekcji z owym katechetą (do której mi się udało wciągnąć pół klasy) na temat samobójstw, aborcji itp, itd. W III klasie miało być bierzmowanie - uznałem, że dość. Nie będę wbrew swoim poglądom (jak to zrobiła spora część mojej klasy) zdawał tych "pytań", zgrywał dobrego katolika. Dość wewnętrznej hipokryzji, chce, żeby moje działania wyrażały moje poglądy. Chciałem być szczery wobec samego siebie.

Mama mnie z religii wypisała i mimo usilnych prób nawrócenia mojej osoby przez naszą wychowawczynię oraz księdza (który stwierdził, że nie chodzę na religię, bo mi się nie chce - guano prawda) na religię nie wróciłem, do bierzmowania nie podszedłem. A to, że znam Biblie lepiej niż większość mojej klasy (a na pewno lepiej niż 3/4 mojej rodziny, przykładnych katolików) jest rezultatem moich poszukiwań prawdy. Zacząłem od Biblii, poszukiwałem też tego "złotego środka", "złotej wiary" wśród innych wyznań (otarłem się nawet o ateizm), ale jednak wróciłem do chrześcijaństwa. Może dlatego, że uważam, że słowa Jezusa są ponadczasowe, a jego poglądy uniwersalne.

Tak więc, nie chodzę na religię ze względu na to, że chce być szczery wobec samego siebie. Wierzę w to, co wierzę, więc nie będę udawał zielonego słonia tylko dlatego, że wszyscy wokół są zielonymi słoniami.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że obecny ksiądz uczący naszą klasę naprawdę mnie lubi, katecheta który uczył mnie w II klasie gimnazjum stwierdził (w momencie, w którym już mnie nie uczył), że lubił nasze dyskusje (w czasie ich trwania, nie wyglądał na takiego zadowolonego :)), przez osiem lat nauki religii (nie licząc przedszkola) miałem z niej piątki, a jak teraz moja klasa pisze kartkówkę na religii (a ja sobie grzecznie siedzę z tyłu) jestem najbardziej obleganym podpowiadaczem. Dziwne, nie?

* Już wyjaśniam - gdy ksiądz usłyszał, że przez rok nie byłem u spowiedzi zadał mi pytanie: "a jakby twoi rodzice wyjechali na rok i cię zostawili, to by znaczyło, że nadal cie kochają?" (chodziło mu oczywiście o to, że mój brak łażenia do spowiedzi jest jakby pokazaniem, że nie kocham Boga, guano prawda). Ja, jako niewinne jeszcze wtedy cielę, nie skapowałem o co chodzi i pomny zapewnień mojej mamy, że zawsze mnie kocha i będzie kochać, powiedziałem "tak". No to ksiądz draży dalej: "a jakby ci nie zostawili jedzenia, ubrań i wyjechali, to tez by znaczyło, że cię kochają?". No to ja jeszcze bardziej skołowany mówię: "tak". Nie pamiętam co było dalej, ale podkopywanie przez niego mojej wiary w to, że rodzice zawsze mnie będą kochać (przecież tak długo wierzyłem w to, że mój biologiczny ojciec mnie kocha, jeśli o mnie w ogóle wie) było dość dziwnym zagraniem jak na przedstawiciela "biznesu przyjaznego rodzinie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz