Na
początek zacytuje panią Ygę Kostrzewę: "Nasze społeczeństwo
nie jest przygotowane na takie wiadomości, bo nie ma podstawowej
WIEDZY o tym, czym jest transseksualność, transpłcowość,
transwestytyzm itepe itede. A terminów i tego co czują ludzie jest
wiele... Szkoła tego nie uczy. Uczy podwórko, w sposób chamski,
stereotypowy. Wiem, bo wiem czego mnie nauczyła szkoła, czego
podwórko, czego rodzice a czego sama się w tym zakresie się
"douczyłam" - niestety większości się nauczyłam sama."
Podpisuje
się pod tym dwoma rękoma.
Jestem
koszmarnie przeziębiony, kaszle, mam katar (to słowo nie oddaje
pełni sprawy) i się wkurzam. Bardzo się wkurzam.
I
ciągle słucham piosenek z płyty Lao Che "Powstanie
warszawskie".
"Barykado,
nasza Polsko mała, idź pod prąd!"
Coś
niesamowitego.
Dałem
ostatnio komunikat przyjaciółce na mailu, że się nawróciłem.
Teraz tłumacze o co biega.
W
Boga wierzyłem zawsze, nachodziły mnie co prawda zwątpienia, ale
jakiś czas temu coś się zmieniło. Zacząłem czytać dokładniej
Biblię, nie tylko Nowy Testament. Doszedłem do wniosku, że ludzie
to potrafią wszystko spartolić, czytanie Biblii na sposób
kościelny (to wyrzucamy, a to co wyrzucił Jezus zostawiamy) jest
zły i niepotrzebny. Jezus powiedział, ze mamy być jak dzieci. A co
robią dzieci? Nie kombinują, nie interpretują. Biblia jest prosta
jak (przepraszam za porównanie) instrukcja do czego służy papier
toaletowy. I łatwiej wierzyć biorąc pod uwagę to co powiedział
Jezus!
Żeby
było jasne, katolikiem nie jestem. Jestem chrześcijaninem. I dobrze
mi z tym, ze wierze w Boga. Może to urojenia, może idiotyzm, ale za
bardzo Go lubię, żeby przestać wierzyć.
Ludzie
uważają, że jestem zagorzałym wrogiem Kościoła Katolickiego.
Mylą się. Ja po prostu nie lubię hipokryzji, z której, niestety,
utworzony jest prawie cały dzisiejszy świat. Hipokryzja zdominowała
również rzeczy Święte, Kościół, wiarę. Ludzie stworzyli
profanum (sfera życia codziennego), w którym jest za mało
sacrum (tego co święte). Nie dostrzegają, że również w
życiu codziennym można być z Bogiem, uważają, że wystarczy
chodzić co niedziele do kościoła, wymodlić się i jedziemy dalej,
żyjemy dalej, będziemy święci. A nawet jeśli chcieliby inaczej,
to standardy świętości narzucone przez Kościół są dla nich
niedostępne, za trudne. W Kościele dzisiaj jest za mało Boga, za
dużo księży.
Nie
będę pisał o tym jak wygląda niebo, jak wygląda Bóg, czym jest
piekło. To wszystko jest nie ważne, bo każdy i tak inaczej to
widzi.
Jedno
jest pewne: Bóg jest jeden.
Filozof
Ksenofanes powiedział: "Etiopowie uważają, że ich bogowie
mają spłaszczone nosy i są czarni, Trakowie zaś, że mają
niebieskie oczy i rude włosy. Gdyby woły, konie i lwy miały ręce
i mogły nimi malować, to konie malowałyby obrazy bogów podobne do
koni, a woły podobne do wołów." Święta racja. Przecież
gdyby pozbierać wyobrażenia ludzi na temat Boga i wyglądu nieba
wyszłoby, że każdy z nas wyznaje inną religię. Każdy z nas
inaczej widzi Boga. I czy to nie jest piękne? Po co nam wiara
"urzędowa/ nadęta/ zadzierająca nosa do góry(...)
głoszona stąd dotąd" (ks. Jan Twardowski, wiersz "O
wierze")? Przecież i tak żaden żyjący nigdy nie pozna
prawdziwych zamiarów Boga. Ani papież, ani mufti, ani rabin. Żaden
żyjący nie pozna Prawdy pisanej przez duże "P".
Niech
każdy wierzy tak jak chce i w co chce. Być może w tym szaleństwie
jest metoda. I tak nie wiemy, kto ma racje.
Ale
dochodzić do Boga, iść w kierunku świętości możemy razem, za
rękę i w pokoju. Nawet jeśli to brzmi jak utopia.
Przyjaciółka
pewnie w tym momencie łapie się za głowę i myśli "co ten
idiota znowu wymyślił!" :-)
Następnym
razem napisze, dlaczego uważam zwrot "Bóg nie kocha pedałów"
za idiotyczny i niezgodny z Biblią.